Maria Callas. Master Class
Wobec niej nie można pozostać obojętnym - najpierw ją znienawidzisz, a potem zrozumiesz i może nawet pokochasz.
Wiesz to już drogi widzu, na samym początku, gdy słyszysz, jak Maria Callas wchodzi pewnym krokiem do swojej mistrzowskiej klasy, gdy widzisz jej skupioną, pozbawioną emocji twarz, a gdy bijesz jej brawa na wejściu, karci cię, bo przecież „jesteś w klasie, nie w teatrze”. Obrywa ci się jeszcze za twój wygląd - nie zrobisz kariery w wielkim świecie. Zresztą nie jesteś jedyny - Callas wytrąca z równowagi brak stołeczka, czy poduszeczki, ale to już, Bogu dzięki, nie twoja wina. Jednak szybko orientujesz się, że te drobne uwagi z ust maestra, to nic, w porównaniu z bardzo emocjonalnymi, zniewagami kierowanymi w stronę uczniów. Zarzuty są rozmaite - zbyt mało emocji w wyśpiewanym tekście, zbyt dużo ciała, jak na artystę operowego, zbyt strojna sukienka. Pomiędzy kąśliwymi uwagami, Callas opowiada swoją historię - śpiewaczki nieakceptowanej z racji wagi, którą traci pod naciskiem krytyki; żony - która nie czuje pożądania do męża; kochanki, mierzącej się z ciągłą krytyką ze strony partnera, nieakceptowanej przez niego jako wybitnej śpiewaczki, a wreszcie zmuszonej do aborcji. Prawdziwe są słowa jednej z uczennic - zgorzkniała Callas zazdrości młodym solistom - tej młodości, która dla niej przeminęła, a przede wszystkim krystalicznego głosu i możliwości spełnienia. Rola brawurowo wykonana przez Krystynę Jandę, porusza cię widzu. Dwie wielkie artystki - na jednej scenie. Łączy je wspólna koncepcja sztuki, wybrzmiała w ostatnich minutach spektaklu: "Ja wiem, że świat się nie zawali, jeśli od jutra nie będzie przedstawień Traviaty, ja to wiem. Świat będzie kręcił się i bez nas. Ale chcę wierzyć, że wybierając sztukę przyczyniamy się do tego, żeby ten świat stawał się piękniejszy i lepszy. Że zostawiamy go mądrzejszym, dzięki sztuce. Im jestem starsza, tym mniej wiem, ale wierzę, że to co robimy ma sens".